Nowe wyzwania hodowli pszczół - Przemysław Szeliga

Hodowca pszczół świadczy usługi dla pszczelarzy i musi odpowiadać na ich potrzeby. Wywiad z Przemysławem Szeligą, prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich. Obecnie pracuje nad selekcją pszczół w kierunku wysokiego instynktu higienicznego, a także łagodności oraz zrównoważonego rozwoju. Brak udział w programie EurBeST, w który dotyczył możliwości hodowli pszczół tolerujących obecność pasożyta dręcz pszczelego. Jego celem jest doskonalenie wychowu pod względem ekonomii, ergonomii i stabilności, przy utrzymaniu jak najlepszej jakości matek pszczelich. Jakie są cele Stowarzyszenia, co Pan Przemysław Szeliga rozumie przez najlepszą jakość oraz jakie ma poglądy na temat hodowli pszczół? Zrób sobie herbatę i posłuchaj albo przeczytaj skrócony wywiad w formie zredagowanej na potrzeby czasopisma.

  1. 00:00:00 Wprowadzenie
  2. 00:02:56 Cele Stowarzyszenia
  3. 00:12:55 Księgi i rejestry hodowlane
  4. 00:18:25 Hodowane podgatunki
  5. 00:34:01 Lokalne populacje
  6. 00:38:55 Buckfast
  7. 00:47:32 Problemy pszczelarstwa
  8. 01:11:01 Unasiennianie sztuczne i naturalne
  9. 01:18:07 Kryteria hodowli
  10. 01:29:14 Warroza: wyzwanie hodowlane

Jakub Jaroński: Jest pan prezesem Stowarzyszenia Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich (PSHMP) oraz pszczelarzem zawodowym.

Przemysław Szeliga: Przede wszystkim jestem pszczelarzem, a przy okazji jestem prezesem Polskiego Stowarzyszenia Hodowców Matek Pszczelich (PSHMP) i zapewne bym nim nie był, gdyby nie to, że jestem pszczelarzem, a przede wszystkim hodowcą. Pełnię jeszcze kilka innych funkcji związanych z pszczelarstwem, ale gdybym miał się jednoznacznie określić po przebudzeniu rano to zdecydowanie po prostu jako pszczelarz.

Czyli pszczelarstwo wypełnia prawie całe Pana życie?

Jeśli nie będą czytać tego moje dzieci to powiedziałbym, że całe [śmiech]. Stale myślę o pszczołach, nawet o nich śnię, czasami miewam prawdziwe pszczelarskie koszmary. Pamiętam np. sen, który mnie prześladował przez kilka lat: śniło mi się, że jechałem z domu do pasieki i w ciągu kilku godzin podróży kolejno po sobie zakwitały wszystkie podstawowe pożytki wiosenne, to działo się w tempie ekspresowym. Zanim dojechałem na pasiekę nektarowała już lipa. Dla pszczelarza to oczywiście sytuacja dramatyczna.

Panie Przemysławie, przechodząc do meritum, jakie są cele PSHMP?

Nie będę sięgał do statutu, bo nie o to chodzi, o precyzyjne zapisy. Mogę powiedzieć, co nam przyświecało, kiedy zakładaliśmy PSHMP. Pierwszym celem była integracja środowiska hodowców. Wprawdzie hodowcy matek pszczelich należeli już do polskich organizacji pszczelarskich, ale, o ile tak po pszczelarsku się w nich odnajdują, o tyle właściwie w żadnej z tych organizacji nie mówiło się poważnie o hodowcach matek pszczelich. To są dwa różne światy: z jednej strony pszczelarstwo nastawione na miód, edukację lub popularyzację, a z drugiej hodowla matek pszczelich. Czuliśmy się, nie tyle zapomniani czy pominięci, co nie do końca zrozumiani. Kilka lat temu doszliśmy do wniosku, że jest wspólny mianownik dla kilkudziesięciu osób, które zajmują się w Polsce hodowlą matek pszczelich. To był nasz główny cel. Z tego celu wynika chęć uczestniczenia w konsultacjach aktów prawnych, które dotyczą matek pszczelich na terenie Polski. Oczywiście siła tego oddziaływania jest dyskusyjna, bo to są często kwestie nie tylko merytoryczne, ale polityczne. Mimo wszystko jednak wiele działań nie pozostaje bez konsultacji z naszym środowiskiem. Kolejnym powodem założenia Stowarzyszenia była potrzeba zacieśnienia relacji między hodowcami. Sytuacja była taka, że tzw. stara gwardia znała się od dekad i była w dobrych kontaktach, natomiast brakowało integracji z nowym pokoleniem. A kontakt między hodowcami i to nie tylko w obrębie Polski, ale także Europy, a nawet całego świata jest konieczny. Musimy wymieniać się doświadczeniami i materiałem hodowlanym. Cała praktyka hodowli matek pszczelich polega na ich różnorodności i trudno jest prowadzić hodowlę, będąc odizolowanym od środowiska naszej branży. Ważnym celem przy powoływaniu PSHMP do życia była chęć promocji linii i ras pszczół, hodowanych w Polsce. Bardzo nam na tym zależy, bo jest to często efekt dziesięcioleci pracy polskich hodowców.

Jaka jest różnica między standardowym chowem pszczół a hodowlą matek pszczelich?

Taka, jaka między chowem a hodowlą.

Może nie wszyscy zdają sobie sprawę…

Czasem bardzo to upraszczam i porównuję do różnicy między chowaniem a wychowywaniem dzieci. Chowanie polega na tym, że zapewniamy im dach nad głową. Natomiast wychowywaniem kształtujemy ich cechy, np. przez nakazy i zakazy upowszechniamy pewne wzorce itd. W hodowli pszczół osobniki do kojarzenia dobieramy tak, by otrzymać później pszczoły o określonych cechach. Używamy narzędzi selekcji, które oddziałują na ich genom. Chcemy poprawiać genotyp w takim kierunku, żeby później pszczelarzom łatwiej się te pszczoły chowało.

Czy można powiedzieć, że pełnią Państwo rolę służebną wobec standardowego chowu pszczół?

Powiedziałbym raczej, że usługową.

Co to znaczy, że dla jakiejś linii hodowlanej otwarto księgi hodowlane? Czy takie pszczoły czymś różnią się od zwykłej pszczoły miodnej? Kto trzyma pieczę nad tymi księgami?

W Polsce prowadzi się księgi i rejestry. Te pierwsze dotyczą linii, dla których prowadzi się programy doskonalenia. W rejestrach są informacje na temat programów krzyżowania. Księgi prowadzi jednostka podległa bezpośrednio Ministerstwu Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Natomiast pieczę nad księgami trzyma Krajowe Centrum Hodowli Zwierząt w Warszawie [patrz: „Pszczelarstwo” 12/2021]. Praca hodowlana związana jest z ciągłą oceną materiału. Można prowadzić ją samodzielnie, po uzyskaniu zgody ministra ds. rolnictwa lub zdać się na KCHZ. Każdy hodowca, który realizuje jakikolwiek program hodowlany kilka razy w roku poddawany jest kontroli specjalistów z KCHZ, którzy sprawdzają dokumentację ewidencji hodowlanej, prawidłowość wystawionych dokumentów hodowlanych, pochodzenia pszczół i wpisów do rejestru; jednocześnie są oni wsparciem, szczególnie dla początkujących hodowców. U hodowców, którzy nie prowadzą samodzielnie oceny pszczół, KCHZ przeprowadza również identyfikację matek pszczelich – podlega jej każda matka, podlegająca również ocenie stacjonarnej. W Polsce nie ma możliwości prowadzenia hodowli jakieś linii pszczół w obrębie jakiejś rasy bez prowadzenia księgi. Nie można też tworzyć krzyżówek międzyrasowych bez zarejestrowania hodowli. Takie są zapisy ustawy o Hodowli i Rozrodzie Zwierząt.

A jeżeli w Internecie ktoś oferuje pszczoły (łącznie z rodowodami), które nie podlegają rejestracji lub nie prowadzi się dla nich ksiąg…

…to jest kwestia radosnej twórczości. Jeżeli oferuję np. linię Klara rasy kraińskiej i ona ma wpis, to ktoś ma nad tym pieczę i sprawdza moją pracę, to znaczy, że ocena nie jest oparta wyłącznie na deklaracjach hodowcy, ale również na badaniach morfometrycznych. Żeby matka mogła zostać wpisana do księgi, to poza uzyskaniem pozytywnego wyniku w ocenie stacjonarnej, ocenie poddawane są także jej córki robotnice, które muszą zostać przebadane laboratoryjnie, czy mieszczą się we wzorcu dla rasy, do której należy ta linia. Pszczelarz, nabywając matki, dla których prowadzi się księgi i rejestry, ma pewność, że pszczoły mają cechy zgodne z wytycznymi hodowli. Jego oferta hodowlana jest bardziej wiarogodna. Natomiast, jeżeli ktoś oferuje np. linię Roksana w ten sposób, jak Pan to opisał, to jest to tylko jego wymysł.

Jakie pszczoły hoduje się w Polsce?

Takie, dla których prowadzone są programy hodowlane, a programy hodowlane w Polsce prowadzone są dla czterech ras: kraińskiej, środkowoeuropejskiej, kaukaskiej i włoskiej.

Dlaczego te cztery? Co o tym decyduje, bo jak wiadomo na świecie jest znacznie więcej podgatunków pszczół miodnych?

Dlatego, że takie hodowle zostały w Polsce założone.

Dlaczego akurat takie?

Sądzę, że te nadają się dla hodowców bardziej niż inne. To oni decydują, jakie pszczoły chcą hodować, choć oczywiście wybierają takie, które z jakichś względów potencjalnie uważają za korzystne do hodowli w naszym klimacie i w naszych warunkach środowiskowych. One muszą być użyteczne dla samych pszczelarzy, ale muszą także radzić sobie w naszych warunkach środowiskowych. Większość naszego kraju we współczesnych granicach była naturalnym obszarem występowania Apis mellifera mellifera, czyli pszczoły środkowoeuropejskiej. Apis mellifera carnica zamieszkiwała południe Polski, była jednak bardziej przyjazna dla pszczelarzy, bo bardziej łagodna niż środkowoeuropejska i miała mniejszą skłonność do rojenia się. To było istotne zwłaszcza wtedy, gdy pasieki zaczęły się przenosić z lasów w pobliże osad ludzkich. Trzeba było poszukać pszczół, które bardziej pasowały do zagęszczonego, zurbanizowanego świata. W konsekwencji krainka została intensywnie namnożona, a jej zasięg terytorialny w pasiekach systematycznie przesuwał coraz bardziej w kierunku północy kraju. Nie oznacza to, że pszczoła środkowoeuropejska dała się zupełnie wypchnąć. Jak przyjrzymy się badaniom genetycznym pszczół złapanych w terenie w różnych miejscach Polski, okaże się, że im bardziej na północ, tym więcej w pasiekach genów pszczoły środkowoeuropejskiej.

Niektórzy mówią, że ona już prawie nie występuje. Jak rozumiem, nie potwierdza Pan tej opinii?

Dla pszczoły środkowoeuropejskiej prowadzi się obszary zachowawcze. Czy ona jednak występuje w tzw. czystej formie, czy odeszła już od pierwotnego wzorca, trudno powiedzieć. Nie czuję na tyle kompetentny, aby móc się wypowiadać w tej sprawie, tym bardziej, że można dyskutować, co to znaczy czysta Apis mellifera mellifera (AMM). Trzeba pytać Andrzeja Oleksę. Z zasad genetyki nie wynika, że zanieczyszczenie populacji, nawet genami pszczół afrykańskich, które ma miejsce na terenie Polski, uniemożliwia występowanie osobników, które mieszczą się jeszcze w morfologii przynależnej AMM.

Wróćmy jednak do tematu podgatunków hodowanych pszczół w Polsce.

Wymieniłem dwie rasy, który występowały w Polsce naturalnie: kraińską i środkowoeuropejską. Do tego doszła włoska i kaukaska. Ta druga miała poprawić wartość użytkową. Chyba jednak wszyscy znają tę historię…

To znaczy? Pana zdaniem nie poprawiła? Wszak ma gorących zwolenników….

I dobrze. Nie mam nic przeciwko zwolennikom, byleby w granicach rozsądku. Uważam, że czasem niepotrzebnie buduje się antagonizm między hodowcami różnych ras, a poza tym ten problem wydaje się „nadmuchany” i traktowany tak jedynie w przestrzeni publicznej. Znam hodowców pszczoły włoskiej i kaukaskiej w Polsce i mogę powiedzieć, że takich antagonizmów nie ma.

Tym bardziej, że są przecież popularne linie krzyżownicze. A hodowca potrzebuje jednych i drugich.

Jeżeli jest to jest to krzyżówka międzyrasowa, to tak. Właściwie międzypodgatunkowa, jak Pan słusznie zauważył, bowiem to, co my naprawdę nazywamy rasą, nie do końca nią jest. Od strony biologicznej są to podgatunki i powinniśmy używać określenia „podgatunek”.

Uważam, że termin „rasa” w tym kontekście jest mylący, gdyż nie jest tym samym, czym np. w hodowli psów jest termin „doberman” lub „owczarek niemiecki”.

Zgoda, ale myślę, że zgodnie z listą linii hodowlanych możemy używać również i takich określeń, które będą w miarę zrozumiałe dla pszczelarzy.

Oczywiście. Ale powracając do krzyżówek…

…i „krzyżowników” – jak ich nazywamy w naszym slangu – czyli tych, którzy prowadzą programy krzyżowania. Teraz sobie uświadomiłem, że nie mamy określeń slangowych na tych, którzy prowadzą programy doskonalące. Gdyby ich nazwać „doskonali”…

Brzmi dość prowokacyjnie [śmiech]

…Dość prowokacyjnie, ale też nieprawdziwe, bo program doskonalenia to nieustanna praca.

I nieustający proces…

I to jest piękne. Nieustający proces, często na wiele pokoleń, chociaż dziś, dzięki inseminacji można to nieco przyspieszyć, ale odeszliśmy chyba od głównego wątku. Rzeczywiście „krzyżownicy”, wykorzystujący efekt heterozji, potrzebują hodowców czystych ras. Nie mieliby czego krzyżować, gdyby nie utrzymywanie czystych linii. Choć na marginesie dodam, że w hodowli linii też wykorzystuje się heterozję. Chodzi o uzyskanie konkretnych, wzmocnionych cech. Porównuję to często do warsztatu malarza. Aby uzyskać ciekawy odcień malarz musi mieć w słoiczkach czyste farby, o które musi dbać, by nie zanieczyścić ich innymi. Jak pomiesza wszystko ze wszystkim, to się okaże, że w każdym słoiczku już tylko szary. W genetyce jest jednak tak, że z każdego słoiczka z szarą farbą, która powstała w wyniku wymieszania odcieni, możemy raz uzyskać czerwony kolor, a innym razem zielony. To zupełnie nieprzewidywalnie.

Uparcie wracam do podgatunków hodowanych w Polsce. Omówiliśmy trzy, ale co z pszczołą włoską, zarejestrowaną najpóźniej, stosunkowo niedawno. Dlaczego właśnie ta?

Nie ma katalogu ras, które można hodować i zabronionych. Wszystko zależy od hodowcy. Po prostu przez wiele lat żaden hodowca nie stworzył programu hodowlanego dla Apis mellifera ligustica i tylko z tego powodu zarejestrowano ją najpóźniej.

To znaczy, że nie ma żadnych ograniczeń w doborze podgatunków? Zapytam wprost: gdyby komuś przyszło do głowy hodować pszczoły „cypryjki” czy „egipcjanki”, czy taką hodowlę mógłby zarejestrować?

I tak, i nie. Wątpię, że to by się udało. Uważam, że nadal – jak dotychczas – powinniśmy opierać się na Krajowym Programie Hodowlanym opracowanym przez KCHZ, gdzie wymienia się cztery, omawiane wcześniej, rasy. Program ten niejako uzupełnia ustawę o Hodowli i Rozrodzie Zwierząt. Mimo że ustawa nie określa, które podgatunki można w Polsce hodować, to jednak tylko dla tych czterech, wymienionych w krajowym programie, mamy określone wzorce. Wyjście poza tę grupę nie byłoby proste. Trzeba by zacząć od określenia wzorca i później metody klasyfikowania osobników podgatunku. Potrzebne byłoby również zdecydowane uzasadnienie merytoryczne. Co prawda odkąd jesteśmy wolnym krajem, wszystko, co nie jest zabronione przepisami, jest dozwolone, ale to nie znaczy, że coś można robić, i że ma to sens. Nie znam hodowcy, który ma takie zakusy.

Pytam w kontekście obcego podgatunku, jakim jest pszczoła włoska…

Z pszczołą włoską proces miał przebieg oddolny. Wynikał z potrzeb pszczelarzy, którzy chcieli taką pszczołę mieć. Natomiast na program hodowlany dla ligustici rzeczywiście trzeba było czekać bardzo długo i uważam, że lepiej gdyby go nie było. Nie dyskredytuję tego programu, ale w tym wypadku sytuacja jest dość trudna, bo taki program jest tylko jeden, więc choćbym nie wiem jak starał się to ubierać w słowa, to i tak będzie wiadomo, o który program hodowlany chodzi. To, co mówię wynika z moich poglądów jako hodowcy. Bardziej jestem przekonany do populacji lokalnych i uważam, że nie należy ignorować barier geograficznych, które miały wpływ na powstanie pewnych podgatunków. Mam obawy, czy dobrze jest mieszać wszystko ze wszystkim, moja intuicja podpowiada że raczej nie.

To znaczy, że jest Pan zwolennikiem lokalnych podgatunków i lokalnych populacji?

Tak. Uważam, że to jest podejście przyszłościowe.

Przypuszczam, że chodzi o bezpieczeństwo ekologiczne. Czy tak?

Oczywiście, że o to chodzi, chodzi też o specyfikę pszczoły, owada, który ma skrzydła i nie można założyć mu łańcucha, zamknąć w oborze lub otoczyć pastuchem jak choćby krowy. To w sposób nieprawdopodobny utrudnia hodowlę, bo dochodzi aspekt, o którym często zapominamy: mianowicie odpowiedzialność, którą ponoszą wszyscy pszczelarze, bo w jakimś sensie każdy z nich jest także hodowcą. Sprowadza do swojej pasieki te pszczoły, które mu odpowiadają, jednocześnie usuwając inne. Czy chce, czy nie hoduje trutnie od tych pszczół, a w ten sposób wpływa na populację w okolicy. Z powodu mieszania się pszczół między pasiekami pszczelarze nie tylko odpowiadają wspólnie za kwestię chorób, ale przede wszystkim genów. Dlatego dziesięć razy bym się zastanowił, zanim sprowadziłbym matkę pszczelą w kieszeni marynarki z odległej części świata, co niestety jest częstą praktyką wśród pszczelarzy jako pamiątka z podróży. Jeżeli to nie skończy się porażką przy poddawaniu matki, choćby nawet jedno pokolenie trutni udało się wydać w kolejnym sezonie, to ten pszczelarz ma nieustanny wpływ na środowisko poprzez te geny. Skoro w Polsce, poza prawdziwymi hodowlami, dominuje unasienianie naturalne, nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie cechy będą miały pszczoły w wyniku takiego krzyżowania. Owszem, w Europie pod względem wykorzystywania inseminacji jesteśmy potęgą, ale wciąż zdecydowana większość matek jest unasienniana naturalnie bezpośrednio w pasiekach. I dobrze.

Czy można powiedzieć, że gatunek pszczoły miodnej w Polsce pod względem doboru płciowego rządzi się własnymi prawami?

Tak, poza pasiekami hodowlanymi. Wydaje mi się, że nie ma w tym nic złego, dlatego że wprowadzanie do pasiek matek nieunasienionych i kojarzenie tych matek bezpośrednio w pasiece pozwala korzystać z puli genów lokalnych populacji. To jest duża wartość, która ma bardzo pozytywny wpływ na populacje. Oczywiście pod warunkiem, że zapanujemy nad niekontrolowanym handlem słoikami z farbami z całego świata.

A co Pan sądzi w tym kontekście o bardzo popularnej w Polsce pszczole Buckfast? W Internecie znajdziemy mnóstwo ofert, często mówią o niej pszczelarze…

Sam prowadzę hodowlę pszczoły kraińskiej i w pasiekach nie mam żadnych innych pszczół, mimo że opieram się na inseminacji dlatego, że w Polsce nie ma wystarczającej liczby trutowisk, a w sprawie oceny szczelności tych nielicznych, które są, musimy się opierać na deklaracjach ich właścicieli. Nie mam doświadczenia użytkowego z pszczołą Buckfast. Mogę wypowiadać się na ten temat tylko w aspekcie teoretycznym, etycznym lub prawnym. Buckfast jest wynikiem pewnego modelu hodowlanego polegającego na uzyskiwaniu efektu heterozji poprzez wielokrotne krzyżowanie populacji genetycznie bardzo od siebie odległych. Uważam, że dopóki dzieje się to w sposób absolutnie kontrolowany, jest przydatne. W Polsce jednak nie da się tego kontrolować. Z tego powodu w sprzedaży dominują nieunasienione matki Buckfast, co oznacza przysłowiowe robienie ludzi w balona, gdyż po unasienieniu w pasiece matka ta nie jest już pszczołą linii Buckfast. Jeżeli bowiem liczymy na uzyskanie konkretnego efektu heterozji, to musimy użyć kontrolowanego unasieniania na trutowisku izolowanym, np. na wyspie lub w dolinie, a w Polsce jest z tym problem. Musielibyśmy więc użyć igły do zainseminowania, a to z kolei rodzi problem prawny. Do rozrodu kontrolowanego, zgodnie z ustawą, możemy używać tylko i wyłącznie trutni, pochodzących od matek, które zostały wpisane do ksiąg i rejestrów, lub od ich córek. Naprawdę każdy, kto w naszym kraju używa do inseminacji matek pszczelich lub kontrolowanego rozrodu na trutowisku linii ojcowskich – spoza dopuszczonych do hodowli – podlega każe grzywny. Oczywiście tych ograniczeń nie ma przy naturalnym niekontrolowanym kojarzeniu i wtedy można uciec przed odpowiedzialnością prawną. W związku z tym wszystkie polskie oferty pszczół Buckfast pochodzą z pseudohodowli i z prawdziwą hodowlą nie mają nic wspólnego. Powtórzę: jest to robienie klientów-pszczelarzy w balona. Nie neguję jednak linii Buckfast jako modelu hodowlanego, w którym nie chodzi tylko o reprodukcję, a prowadzenie hodowli. W Polsce taki hodowca nie pojawi się jednak z tej prostej przyczyny: nie będzie w stanie określić wzorca dla tej rasy, bo nie jest to rasa.

Wspomniał Pan o niekontrolowanym sprowadzaniu pszczół z zagranicy. Jak wiemy, pszczoły Buckfast, mają różne geny, również afrykańskie.

Oczywiście. Dopóki ona sobie „siedziała” na wyspie, w Wielkiej Brytanii, tam gdzie się to zaczęło, z naszego, krajowego, punktu widzenia wszystko wyglądało bezpiecznie. U nas, gdzie napszczelenie jest bardzo duże, a za tym idzie duże jest także nasycenie trutniami, nie ma wyizolowanych miejsc do kojarzeń, trzeba o wiele bardziej ostrożnie podchodzić do takich… wynalazków (mam nadzieję, że nikt się nie obrazi). Po jakimś czasie w słoiczkach jest tylko farba w kolorze szarym. My, hodowcy, sobie z tym poradzimy, bo mamy inseminację i odpowiednio duże stada, w których zdeponowane są czyste farby. Mimo że na razie jest to odległe w czasie, to jednak trzeba powiedzieć, że intensywne reprodukowanie tego typu pszczół może w konsekwencji doprowadzić do tego, że chwalone przeze mnie wcześniej unasienianie naturalne, mimo że jest tylko jedna matka, będzie skutkowało pojawianiem się pszczół o bardzo zróżnicowanych cechach w jednej rodzinie pszczelej.

Nieprzewidywalnych?

Tak. Krzyżowanie pszczół w ogóle jest mało przewidywalne. Praca hodowcy to czasem zabawa w ciuciubabkę. Dzięki inseminacji jest nam łatwiej, ale niektóre perełki, powstają przez przypadek. Jeden z hodowców, mówi, że trzeba mieć intuicję hodowlaną. Coś w tym jest. Trzeba mieć szczęście i intuicję, aby stworzyć perełki. Problem z linią Buckfast jest taki, że wprowadza się obce geny. Zwolennicy tej linii używają też argumentu, że na terenie UE mamy swobodę przepływu towarów i usług. Ale to, że coś wolno robić, nie znaczy, że powinno się to robić. Jeżeli chodzi o konkretne podgatunki czy linie, jest pełna swoboda, jeśli np. władze województwa nie wprowadzą zarządzeń na własnym terenie. W obrębie Unii też są pewne ograniczenia związane z procedurami weterynaryjnymi, ale praktyka „kolekcjonerów” świadczy o tym, że procedury są często pomijane. Kolekcjonerami nazywam ludzi, którzy przywożą matki dla siebie i oferują ich córki, często utrzymując je na terenie jednej pasieki. Kolekcjonują takie matki i do reprodukcji raz użyją jednej, raz drugiej. W pasiece, w której jest kilkanaście linii, nie da się prowadzić wychowu. Chciałbym wierzyć w dobre intencje „kolekcjonerów”, ale to trudne, bo wiem, jak trudno jest to ogarnąć od strony organizacyjnej. Do kogoś, kto oferuje kilkanaście różnych ras, należy podchodzić z dużą ostrożnością. Każda z nich ma inne cechy i z każdą rasę trzeba dobrze poznać. Hodowca, aby odnieść sukces, musi swojego partnera w postaci pszczoły nie tylko pokochać, ale także bardzo dobrze poznać. Mimo wszystko głęboko wierzę, że rynek jest w stanie wiele rzeczy zweryfikować. Bardzo ważna jest świadomość pszczelarzy. Jeżeli ktoś chce mieć pszczołę, np. kaukaską, niech sięga do pasieki hodowlanej, która w tym się specjalizuje, niech zaopatruje się tam, gdzie linia powstała, u hodowcy, który ją stworzył. Po co sięgać do pośrednika, który zajmuje się reprodukcją i czerpie korzyści z czyjejś wieloletniej pracy? Z tym wiąże się kolejny problem, nierozwiązany w Polsce: jeżeli hoduję linię, której poświęciłem wiele lat życia, pojawia się pytanie, czy nie powinienem takich matek reprodukcyjnych sprzedawać na licencji, podobnie jak to się dzieje w przypadku filmów. Do obejrzenia zakupionego filmu w domu nie potrzebujemy licencji, jeżeli jednak chcemy wyświetlić go w kinie, musimy ją mieć, dlatego że zaczynamy na tym zarabiać. Wracając do pszczół, warto zastanowić się, czy cena materiału reprodukcyjnego w Polsce jest adekwatna do poniesionych kosztów, jeżeli matka reprodukcyjna w Polsce ma równowartość 10 czy 15 matek jednodniowych. Najbardziej uczciwy byłby model z licencją; to umożliwiałoby produkowanie na swoje potrzeby za darmo, ale w przypadku sprzedawania, trzeba byłoby dzielić się z twórcą pszczoły.

Taka sytuacja wymagałaby uporządkowania, bo istnieje ryzyko, że ze względu na swobodę przepływu towarów i usług, pszczelarze, zamiast płacić licencję, ściągaliby matki z zagranicy.

Oczywiście. To, o czym mówię, jest abstrakcją w aktualnych realiach. Uporządkowania wymagałoby znacznie więcej spraw. Ale zanim przejdziemy do realizacji, myślę, że trzeba odbyć rzetelną dyskusję. Dobrze więc, że poruszamy takie tematy. Rzadko mówi się o tym w środowisku pszczelarskim, poza gronem hodowców. Otwarte mówienie o tym, pomogłoby zapobiec sytuacjom, o których słyszymy, że są pszczelarze, którzy robią zawody: kto bliżej podjedzie z Buckfastem w obręb rejonu, gdzie jest prowadzona hodowla zachowawcza.

Głupota czy złośliwość?

Moim zdaniem odmóżdżenie. Totalne odmóżdżenie. Trudno nazwać to inaczej. Jedni próbują coś chronić, a inni niszczą wysiłek włożony w realizację programu zachowawczego. Prawo przewiduje wprawdzie za to karę grzywny, ale dochodzi problem z jego egzekwowaniem. I choć musimy domagać się konsekwencji prawnych, to najistotniejsza jest zmiana mentalności. Wszystko siedzi w głowach ludzi. Zachowawczy program hodowlany powinien być powodem do dumy.

Do tego jeszcze problemy z komunikacją…

Komunikacja jest bardzo ważna i rzeczywiście mamy z tym problem, ale żeby coś ustalić, trzeba zacząć rozmawiać. Nadszedł czas, żeby wszystkie rejestry weterynaryjne wszystkich pasiek miały konto w mobilnej aplikacji cyfrowej, gdzie każda wędrówka z pszczołami odbywałaby się także wirtualnie. Jednocześnie pszczelarze natychmiast dostawaliby informację zwrotną, czy mogą przemieścić pasiekę w dany rejon. Nie będzie to rozwiązanie najtańsze, ale moim zdaniem bardzo skuteczne. Prędzej czy później powinniśmy wprowadzić rejestrację wszystkich pasiek, bo teraz jest tak, że jeżeli ktoś nie prowadzi sprzedaży produktów pszczelich czy pszczół, to nie musi rejestrować pasieki. Nowy system informatyczny oznaczałby też znacznie prostszy sposób aktualizacji stanu pasiek. Wdrożenie go to jednak zadanie dla jednostki administracji publicznej, a nie związków pszczelarskich lub stowarzyszeń. Niektórzy będą mieć poczucie, że założono im jakiś kaganiec i będą chcieli go zerwać, ale jeżeli korzystamy z aplikacji przypominającej o włączeniu zmywarki do naczyń, dlaczego nie moglibyśmy korzystać z aplikacji umożliwiającej identyfikację pasiek. Taki pomysł dostaliśmy do konsultacji rok temu od Głównego Lekarza Weterynarii. Od tego czasu jest cisza. Problem polega na tym, że weterynaria traktuje pszczoły trochę jak piąte koło u wozu. Głównym problemem jest chyba ASF u świń.

Wróćmy do unasieniania. Spotkałem się z opinią, że matki inseminowane warto promować także w pasiekach użytkowych. Co Pan o tym sądzi?

Do unasieniania użytkowego, zwłaszcza w pasiekach amatorskich, których w Polsce jest zdecydowana większość, z powodzeniem powinno się wykorzystywać naturalne unasienianie, dopóki się da, a jeszcze się da. Natomiast inseminację – zdecydowanie jako narzędzie do pracy hodowlanej, badań naukowych i tam, gdzie ważna jest sprawa wyrównania cech genetycznych w pasiekach, również zawodowych. Dlaczego nie w amatorskich? To już próbowano zrobić, gdy z Krajowego Programu Wsparcia Rolnictwa dotowane były wyłącznie matki sztucznie unasienione. Okazało się, że wielu pszczelarzy ma problem z poddawaniem takich matek, gdyż wymagają one więcej uwagi. Z powodu ówczesnej nagonki na matki inseminowane w pewnym momencie nawet nie podlegały one refundacji. Na szczęście od wielu lat wszystkie matki są dotowane. Zachęcanie do użytkowania matek inseminowanych może przynieść odwrotny skutek, jeżeli nie nauczymy pszczelarzy obchodzenia się z nimi. Ta metoda ma zalety i wady.

A jeżeli ktoś preferuje naturalne unasienienie matek? Czy jest w tym coś złego?

Absolutnie nie. Nawet do tego zachęcam, gdyż uważam, że wykorzystywanie matek tzw. jednodniówek powoduje, że kupuje się matki z pobliskiej hodowli, gdzie hodowca prowadzi selekcję i ocenę materiału w podobnych warunkach. Choć właśnie nie powinienem używać wyrażenia „tzw.”, bo jednodniówka, to jednodniówka: im szybciej trafi do rodziny docelowej, tym lepiej. Dlatego jest jednodniówką. Dodatkowo wówczas korzystamy z tego, co moim zdaniem jest najistotniejsze, czyli z puli genowej po stronie ojcowskiej, która żyje w lokalnym środowisku. Trzeba mieć świadomość, że nabywając matki nieunasienione, kupujemy tylko połowę genów, druga połowa pochodzi od trutnia. Dlatego tak ważne jest to, co wprowadzamy do środowiska. Choć wymiana matek między odległymi rejonami również ma swoje uzasadnienie, bo cały czas powinniśmy dążyć to uzyskania efektu heterozji, większego lub mniejszego. My, hodowcy, wymieniamy się materiałem, podobnie jak hodowcy innych zwierząt, po to, aby się nie zapędzić w kozi róg i nie skończyć na tym, co nazywamy chowem wsobnym, bo najczęściej oznacza to koniec hodowli. Nie tylko nie jestem więc przeciwnikiem naturalnego unasieniania, ale wręcz jego zwolennikiem w pasiekach użytkowych.

Według jakich kryteriów opisuje się pszczoły w liniach hodowlanych?

Opisuje się te cechy, które hodowca wpisze w swoim programie hodowlanym, bo są dla niego istotne.

Każdą z nich może sobie wymyślić?

Tak. Trzeba pamiętać, że praca hodowlana jest swego rodzaju twórcza. Malujemy obraz według jakiejś wizji. Hodowca może się bardziej skupić np. na miodności lub instynkcie higienicznym, albo na łagodności, choć nie jest tak, że istnieje pełna dowolność, bo programy są opiniowane przez poważne instytucje. Jeżeli ktoś wymyśli sobie, że chce hodować pszczołę agresywną, to ten program hodowlany nie zostanie przyjęty do realizacji, bo zostanie oceniony negatywnie przez wszystkich opiniodawców. Przynajmniej mam taką nadzieję. W ogóle sądzę, że nikt nie jest na tyle nieodpowiedzialny, aby o tym pomyśleć. Są pewne cechy hodowlane traktowane jako standardowe. Kiedyś były atutem, teraz są normą, bo współcześnie nie ma np. niełagodnych pszczół w hodowlach, jak było jeszcze 30–40 lat temu. Jeżeli świadczymy usługi dla pszczelarzy, to musimy odpowiadać na ich potrzeby oraz nowe wyzwania. Nie zajmujemy się marketingiem, który polegałby na tym, że kreujemy ich potrzeby, a następnie podsyłamy im to, co już mamy.

Uprzedził Pan moje pytanie…

Cechą, która wszystko weryfikuje, jest miodność. Jeżeli pszczoły miałyby nawet świetne instynkty higieniczne, świetnie radziłyby sobie z warrozą, ale ucierpiałaby na tym miodność, to nasuwa się pytanie: po co pszczelarzowi takie pszczoły. Takie mogą żyć dziko. Hodowla zwierząt polega na utrzymywaniu ich przez człowieka i czerpaniu z tego korzyści. W związku z tym trzeba sobie uświadomić, że żadna hodowla zwierząt nie jest naturalna i w konsekwencji hodowla pszczół też nie. Wbrew naturze eliminujemy te cechy, geny, które są dla nas nieużyteczne i niepotrzebne, a zabiegamy o te właściwości, które są dla nas ważne. Miodność, brak skłonności do rojenia i łagodność to istotne cechy dla pszczelarzy, ale mimo wszystko naszym celem nie jest wyhodowanie pszczół, które nigdy nie użądlą i nigdy się nie wyroją, bo to jest niemożliwe i byłoby kompletnie bez sensu, gdyż pszczoły przestałyby być pszczołami. Czy w środowisku naturalnym łagodność byłaby dla pszczół cechą pożądaną, czy nie? Oczywiście niepożądaną, bo w naturze muszą się bronić, w dodatku byłoby dobrze, gdyby się porządnie roiły.

Ale nawet w naturze mieliśmy do czynienia ze zróżnicowaniem tych cech. O ile się orientuję, np. pszczoła podgatunku włoskiego pierwotnie była nawet łagodniejsza niż inne.

Oczywiście, różnice były. Podejrzewam, że było to uzależnione od warunków środowiska, podobnie jak było np. z gromadzeniem miodu. Podgatunki, które miały bardzo długi sezon pożytkowy nie musiały gromadzić zapasów. Ale jeżeli konkretny podgatunek zostawilibyśmy naturze i porównali do populacji hodowlanej, można zakładać zmiany w innym kierunku niż hodowlany. W hodowli trzeba patrzeć na użytkowość pszczół.

A w hodowlach zamkniętych?

Główny cel to oczywiście ochrona zasobów genetycznych. Nie znaczy to jednak, że tam nie prowadzi się pracy w kierunku użyteczności.

Jakie ma Pan rady dla początkującego pszczelarza, który może utonąć w ofercie pszczół o podobnych cechach?

To, że pszczoły mają podobne cechy, nie znaczy, że nie różnią się genetycznie. Przede wszystkim radzę, by zaopatrywać się w zarejestrowanych hodowlach. Na stronie PSHMP można znaleźć wszystkie, nawet jeśli jacyś hodowcy nie należą do naszego Stowarzyszenia. Myślę, że warto także porozmawiać z pszczelarzami w okolicy, którzy mają więcej doświadczenia i zasięgnąć ich opinii. Najlepiej nabyć matki w pasiece, która zajmuje się hodowlą konkretnej linii, a nie jedynie reprodukcją.

Wspomniał Pan o nowych wyzwaniach dla hodowców pszczół. Dziś największym wyzwaniem jest chyba inwazja Varroa destructor. Czy kryterium odporności na tego roztocza jest brane pod uwagę przez hodowców Stowarzyszenia?

Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: nie ma pszczół odpornych na pasożyta. Są takie, które bardziej lub mniej tolerują jego obecność.

Miałem na myśli odporność na chorobę.

Wiem, ale często warrozą określa się roztocze. Ono zawsze będzie miało możliwość zaatakowania pszczół, jeśli tylko przekroczy granice ula. Tylko jakaś bariera na poziomie rodziny mogłaby zatrzymać pasożyta przed ulem, np. na wylotku. Są rodziny, które przy porażeniu 3–4 tys. sztuk radzą sobie doskonale. W jakimś sensie są odporne na tę chorobę, nie giną.

Podczas konferencji dotyczącej wyników programu badawczego EurBeST, okazało się w Europie istnieje, co najmniej 20 lokalnych populacji odpornych na tego pasożyta. Pszczoły te potrafią przetrwać jako populacja, mimo że żyją z pasożytami…

Możliwe jest, że rodzina o dużym porażeniu radzi sobie lepiej, niż ta, gdzie porażenie jest mniejsze. Jesteśmy na początku drogi poznawania mechanizmów, które za tym stoją. Badania, o których Pan wspomniał, potwierdziły jednak coś, co wcześniej wyczuwaliśmy podskórnie. Mianowicie, że lokalne populacje mają predyspozycje do tego, żeby radzić sobie z warrozą lepiej niż nielokalne. Ale to jeszcze nie jest na pewno etap, w którym mogą bez problemu przeżyć, jeśli pasożyt nie będzie zwalczany. Nie chcę wchodzić na temat metod zwalczania, chciałem tylko, żeby to wybrzmiało, bo to bardzo istotne. Przy napszczeleniu, jakie mamy w Polsce, pszczoły sobie nie poradzą, dlatego że lokalne populacje nie są wystarczająco wyizolowane od innych. Gdyby były tak wyizolowane, jak np. w słynnym przykładzie z Gotlandii, mogłyby sobie prawdopodobnie poradzić. To jest warunek podstawowy, gdyż nie chodzi tylko o wyizolowanie pszczół, ale także o Varroa. O tym się często zapomina.

To się nazywa koewolucją. Oba organizmy ewoluują razem, wpływając na siebie, a dokładniej mówiąc, w ten proces zaangażowane są także inne byty, np. wirusy.

Oczywiście. Dodatkowo jest jeszcze kwestia wpływu czynników środowiskowych. Przedstawiciele tej samej odpornej populacji, przeniesieni w inne warunki środowiskowe nie ujawniają cech odporności. To jest bardzo ciekawe, tym bardziej, że dotyczy także nosemozy. Są populacje na świecie, które doskonale sobie z nią radzą, a przeniesione w inny obszar, nawet niezbyt odległy, w zależności od środowiska, tracą tę cechę

To, co Pan mówi odpowiada Pańskim preferencjom raczej w sprawie hodowli pszczół lokalnych.

Tak, dotyczy też użytkowania pszczół selekcjonowanych w danym regionie. Choć w hodowli zawsze musimy się wspierać również materiałem z zewnątrz, co nie znaczy, że nie wiadomo skąd. A zatem powinien to być materiał nie z innego kontynentu, ale w obrębie rasy czy podgatunku, który mógłby w danym miejscu występować naturalnie i być przydatny dla pszczelarstwa.

Jak ustaliliśmy, nabywanie odporności przez populację pszczół na warrozę, jest procesem, który musi potrwać, aby jednak mógł się zacząć, trzeba wprowadzić tę cechę do hodowli. Czy program EurBeST pomógł w sprecyzowaniu kryteriów odporności w celach hodowlanych?

Te kryteria znane były wcześniej. Jedną z takich cech jest instynkt higieniczny. Już długo przed EurBeST-em powstały programy hodowlane uwzględniające tę cechę. Są hodowcy, którzy pracują nad tym od wielu lat. Temat odporności na warrozę jest największym wyzwaniem dla hodowców. Myślę, że to będzie główna cecha użytkowa, poza tymi, o których już wspominaliśmy. Uważam, że koniecznie należałoby uwzględnić ją w programach hodowlanych. Wprawdzie wszystkiego nie możemy hodowcom narzucić, ale akurat ta cecha jest na tyle ważna, że moim zdaniem w pewnym momencie powinna stać się obligatoryjna.

Czy Pana zdaniem w przyszłości stanie się tak popularna jak miodność?

Sądzę, że tak. Za jakiś czas nikt nie będzie chciał kupować pszczół, które nie radzą sobie z warrozą, tak jak nie chce kupować pszczół o małej miodności. Ale abyśmy mogli tę cechę udoskonalić, potrzebujemy współpracy z pszczelarzami oraz informacji zwrotnych.

Czyli znów wracamy do komunikacji.

Komunikacja jest ważna, ale przede wszystkim potrzebna jest dobra praktyka, która wymusi na pszczelarzach monitorowanie stopnia porażenia pasożytem, a z tym mamy do czynienia w Polsce na razie na niewielką skalę.

Na konferencji EurBeST zwracano uwagę, że popularne są głównie prewencyjne metody leczenia warrozy, tymczasem lepsze efekty daje leczenie interwencyjne.

Właśnie. To jest coś, do czego namawiam, zwłaszcza pszczelarzy z krótkim stażem. Zdaję sobie sprawę, że pszczelarzy o długim stażu trudno będzie do tego przekonać, choć znam seniorów, którzy mają elastyczne podejście do nowoczesnego pszczelarstwa. Kiedy edukuję młodych pszczelarzy, porównuję tę sytuację do niewłaściwego sposobu leczenia ludzi. Czy pacjent zdecyduje się przyjmować lekarstwa na cukrzycę, jeśli lekarz nie sprawdzi poziomu glukozy, wagi ciała, nie przeprowadzi wywiadu? A my właśnie w ten sposób leczymy pszczoły. Żeby skutecznie leczyć pszczoły musimy znać stan porażenia, a żeby z kolei go poznać, musimy monitorować jego populację w ulu, nieważne, jaką metodą. Spodziewam się, że niektórzy zaraz mi wytkną, że pewne metody nie są precyzyjne, ale nie chodzi o policzenie pasożytów, ale oszacowanie skali. Wystarczy, żeby zakwalifikować rodziny to jednej z trzech grup porażenia: duże, średnie, niskie.

Podobną konkluzją zakończyła się konferencja EurBeST: praca nad cechą odporności na warrozę nie uda się bez współpracy całej społeczności pszczelarskiej: pszczelarzy hobbystycznych, zawodowców i naukowców.

Oczywiście że tak. Bez tego się nie uda.

Powiało optymizmem?

Moim zdaniem sytuacja wcale nie jest beznadziejna. Czasem niepotrzebnie popadamy w marazm, uważając, że nic nie da się zrobić. To jest bardzo trudne, ale możliwe. Ważne, aby w tym pędzie to zabicia pasożytów nie zabić pszczół i nie zanieczyścić produktów pszczelich. Niestety obserwuję też tendencję bardzo niebezpieczną, zwłaszcza w mediach społecznościowych. Kiedyś było jasne, że z chwilą rozpoczęcia leczenia pszczół do końca sezonu nie pozyskujemy produktów pszczelich. Tymczasem teraz niektórzy mają inne podejście. Popularne stały się kwasy organiczne. Może nie wszyscy wiedzą, że kwasy organiczne też są „chemią”. Uważam, że optymalnym okresem do leczenia na wiosnę jest listopad [śmiech]. W prawidłowo prowadzonej gospodarce pasiecznej od listopada do lutego rozwój populacji pasożyta nie postępuje. Chyba, że w naszym modelu gospodarki dopuszczamy czerwienie całoroczne, ale to ma swoje konsekwencje. Wtedy od stycznia musimy zacząć pisać „doktoraty” na temat, jak ratować pszczoły przed głodem i jak je dokarmiać przy -15oC. Pszczoła miodna, dostosowana do naszych warunków klimatycznych, od września do marca kolejnego roku jest w stanie przeżyć bez najmniejszych problemów na kilku plastrach ramki wielkopolskiej na bazie pokarmu, który dostała jesienią. Pod warunkiem, że wejdzie w stan spoczynku. Gospodarka i hodowla, to nie tylko kwestia genów, ale też metod pracy pszczelarza.

Słyszałem o przypadkach utrzymywania odkładów w ocieplanej hali przez zimę przy jednoczesnym stymulowaniu cały czas do czerwienia, aby wczesną wiosną móc sprzedawać rodziny. Co Pan o tym sądzi?

Takie pszczelarstwo kojarzy mi się z czymś, do czego przyzwyczailiśmy się przy masowym chowie innych zwierząt, ale ani w pszczelarstwie, ani w innej hodowli nie jestem w stanie tego zaakceptować. W ten sposób pewnie dałoby się utrzymywać pszczoły, nawet bez nektaru, mogą przecież dostawać substytuty nektaru i pyłku. Tylko powstaje pytanie: czy jest to cel, który chcemy osiągnąć? Może jednak lepiej zadbać o środowisko naturalne, w którym pszczoły będą w stanie funkcjonować i żyć. Rozumiem, że Pańskie pytanie jest nieco prowokacyjne. Czy da się tak trzymać pszczoły? Oczywiście, że tak. Tylko niesie to ze sobą poważne konsekwencje.

Wywiad autoryzowany. Ukazał się pierwotnie w miesięczniku Pszczelarstwo w 2022 roku. Dziękuję redakcji Pszczelarstwa za poprawki redakcyjne.

Komentarze

Możesz także polubić: